czwartek, 18 lutego 2010

Drgnęło

Kurcze, w ciągu czterech miesięcy spędzonych w Southampton kompletnie nie szło mi deku. Zepsułam, kolejność przypadkowa: szafeczkę na biżuterię, puszkę po ciasteczkach, pudełko na płyty CD, toaletkę i jakieś butelki. Winę zwalam, oczywiście, na pory roku - najpierw jesienne ulewy, następnie zimowe szarugi... O samopoczuciu było we wcześniejszych postach.

Zatem do kolejnego deku wzięłam się nieśmiało. I słusznie, bo schrzaniłam bardzo banalne pudełko. Może jeszcze je odratuję. Przedwczoraj spróbowałam sił na równie banalnej szczotce do włosów, jako element motywujący wystąpił mój ulubiony papier 'Japan Garden' firmy To-Do. Przy okazji skorzystałam z pomysłu którejś z blogowych babeczek, mianowicie użyłam klejo-lakieru Heritage, który bardzo szybko schnie, ładnie się szlifuje i pozwala błyskawicznie wtopić w tło papier - więc wystarczyły dwa dni na finał:Zdjęcia kiepskie, bo - dla odmiany - znowu leje... Więc jeszcze butelka sprzed paru tygodni:Zrobię ją na satynowo, bo cuś za bardzo się świeci.

środa, 3 lutego 2010

Kolejny sygnał życia ;-)

Żyję, serio serio. Po prostu pora roku taka, że pisać się nie chce. Ale idzie wiosna, o czym poniżej.

Najpierw słów kilka, co się dzieje. Doszliśmy mianowicie z Krasnoludem do wniosku, żeśmy za grube som. Wniosek oczywisty, a utrwalił się jeszcze po tym, jak Kuba zawiesił w przedpokoju lustro - na przemyconych z Polski hakach. Zatem postanowiliśmy podjąć pewne kroki w celu, khem khem, wysmuklenia sylwetek. Kuba zaczął działać parę tygodni temu, twardziel, wstaje trzy, cztery razy w tygodniu nad ranem i biega, mimo ciemności, mrozów i wyjących wilków. Ja taka wytrwała nie jestem, usiłuję ćwiczyć callanetics i z grubsza zdrowo się odżywiać. Z grubsza, bo nikt, kto mnie zna, nie uwierzy, że jestem w stanie żyć bez piwa. No, ale efka namówiła mnie na zakup garnka parowego, a Minstrella wspiera przykładem, więc pożeramy teraz głównie brokuły, groszek, fasolę, brukiew, kalafiory, brukselkę oraz ryby i drób na parze. Od paru tygodni, nie od wczoraj, więc już z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że się utrwaliło i smakuje. Na razie jakieś dwa kilo mniej :-)

No i zaczęliśmy jeździć na basen. Na razie zwiedzamy okolicę i patrzymy, gdzie nam fajnie. I znowu zdziwienie, jak bardzo UK odstaje technologicznie od Polski. Zaliczyliśmy cztery tutejsze baseny i w żadnym mi się nie podobało. Przede wszystkim warunki sanitarne są poniżej mojej normy, w szatniach brudne linoleum, ściany z pustaków pomalowanych olejną farbą... Prysznice zarośnięte kamieniem (mam nadzieję, że tylko...), ludzie ładują się do wody prosto z szatni. Same baseny, hah... Woda - dla zimnolubnej Ciotki - za ciepła, pływam jak mucha w smole. Jeden z basenów zaprojektował jakiś totalny kretyn - na obu końcach jest ok. 80 cm głębokości, w środku - 180 cm! Nie wymyśliłam, że na basenie może być taka pułapka, widząc z jednej strony ludzi stojących w wodzie po uda, wlazłam z drugiej strony, prosto z drabinki plumknęłam do wody i przywaliłam kolanem w dno. Poza tym - wszędzie chlor wyżera oczy i niszczy włosy, buuu... No i brak takich miłych urządzeń jak bicze wodne, masaże i jaccuzi, w których siedzą kumochy i nie zabierają miejsca pływakom. Bo oczywiste, że każdy pływa swoim tempem i basen jest dla każdego. Nawet nie bardzo się śmiałam widząc ludzi pływających w okularach korekcyjnych. Ale wczoraj dostawałam piany - gdy do basenu o standardowych wymiarach wlazły dwie pary emerytek, które pływały obok siebie i bez przerwy, ale to bez przerwy, gadały. Gadając nie da się pływać szybko, ale to jeszcze nie byłby problem, gdyby zajęły jeden pas. Tymczasem nie było lin rozdzielających, więc jedna para babć, przemieszczająca się odrobinę szybciej niż druga, uznała, że nie będzie się bawić w wyprzedzanie i wpakowała się na środek basenu zajmując miejsce tym, którzy rzeczywiście chcieli popływać. Grrrrrrrrr...

Co do zapowiedzianej wiosny - oto parę zdjęć z wybrzeża w Dorset, gdzie wybraliśmy się na spacer w ostatnią sobotę. Słońce, wiatr, opaliłam sobie dziób, ale wbrew pozorom było bardzo chłodno.

czwartek, 7 stycznia 2010

Kataklizm i armaggeddon

Śnieg spadł.

Jak ogólnie wiadomo, w zimie na naszej szerokości geograficznej śnieg nie jest zjawiskiem niezwykłym. Ot, na przykład w okolicach Bielska, gdzie mieszkałam kilka lat temu, zimy zwykły wyglądać na przykład tak:W mieście te pół metra śniegu nie dziwiło nic a nic, a pamiętam jeden poranek w zimie, gdy Mirek wyszedł od nas na parking i długo się zastanawiał, w którym miejscu zostawił samochód - wszystkie były pokryte metrową warstwą bieli. O ile dobrze pamiętam, Miras rozsądnie zabrał się za kopanie w okolicach tablicy rejestracyjnej, by nie ułatwić życia sąsiadom. Było wtedy jakieś -20*C...

Zatem przedwczoraj, gdy po południu w Southampton zaczął padać śnieg, Krasnolud nie poczuł żadnego niepokoju. Co tam trochę śniegu. Naszą starą skodą favorit wjeżdżaliśmy na łysych oponach na nieodśnieżoną górę, gdzie położone jest osiedle Złote Łany. Żadne górki nie były nam straszne, zwłaszcza że z okna mieliśmy takie widoki:Tymczasem Krasnolud, wracając przedwczoraj z pracy, zaobserwował rzeczy straszliwe - porzucone w przypadkowych miejscach samochody, stłuczki, daremne próby wjechania na wzniesienie o stopniu nachylenia niegodnym wzmianki. Samochody, o ile się przemieszczały, czyniły to w tempie piechura. Kuba w pewnym momencie zorientował się, że nie da rady dotrzeć do domu głównymi arteriami i pojechał przez jakieś tajemnicze boczne drogi, gdzie nawierzchnię stanowił żywy lód, ale za to były puste. Wracał dwie godziny, lecz to pikuś, bo jego znajomi z pracy przedzierali się z jednej strony miasta na drugą (przez centrum) niekiedy 5 h! Kilkoro zresztą nie podjęło ryzyka jazdy i spędziło noc w hotelu znajdującym się niedaleko biura. Oni - i Kuba - to jedyne osoby, które następnego dnia rano pojawiły się w pracy. A wczoraj w Southampton komunikacja miejska prawie nie jeździła, samochody na naszej ulicy pojawiały się z rzadka. Podobnie było u efki w Exeter i tu pozwolę sobie na zacytowanie fragmentu jej wypowiedzi przez GG:
Wyobraź sobie, że pada i pada. Już z 7 cm będzie. Kataklizm. Najpierw zadzwonili ze szpitala, że zajęcia w szkole rodzenia odwołane, a zaraz po nich zadzwonił Arek, że nawet jemu, bohaterowi namber łan, kazali zjechać z trasy tesco-szpital i wracać do domu. Kompletny paraliż. klęska żywiołowa jakich mało. Ja pierdziele. Idę na wyprzedaż.

Postanowiłam zatem wyjść dzisiaj na zwiady i zobaczyć, jak wygląda zima w Southampton. Proszę, dzieci sąsiadów nie poszły wczoraj do szkoły:Podobno komunikacja kolejowa również niedomaga. To zdjęcia linii przebiejającej jakieś 100 m od naszej chatki:
I ulica w pobliżu. Na ulicy szczery lód (jest mróz), na chodnikach - jak się można domyślać - również. Odrobinę piasku z solą użyto w samym centrum.
Hah. Żeby nie było, że nabijam się z Anglików, absolutnie. To ponoć najcięższa zima od 30 lat. Trudno się dziwić, że nie mają tu ani służb odpowiedzialnych za utrzymanie nawierzchni w stanie nadającym się do przemieszczania, ani też - w ogromnej większości - nie posiadają umiejętności poruszania się w warunkach zimowych. Krasnolud szkolił się od urodzenia w warunkach ekstremalnych, więc nic dziwnego, że do pracy dojechał jak gdyby nigdy nic...

Aha, z tego powodu poszłam dziś na spacer w stronę centrum:Mianowicie odebrałam dzisiaj przesyłkę od AgiB, alias Różyczki Cotton - mojej bloggerowej i margonemowej Siostry. W paczce był list od Agi i kartka od Jałcia, widoczna na zdjęciu świąteczna ozdoba, a także wybór domowych przetworów (zeżarłam do tej pory pół słoika truskawek w syropie). No, już się upokoiłam, ale długo ryczałam ze wzruszenia...

Dzięki, Aguś. Dzięki, Jałcio :-)

wtorek, 5 stycznia 2010

Na ten nowy rok

No wziął się zaczął, na szczęście. Niby to tylko umowna sprawa, ale mam nadzieję odciąć się grubą krechą od roku poprzedniego i jakoś zacząć normalnie funkcjonować. Podjęłam już pewne kroki, lecz że niezrealizowanie noworocznych postanowień bywa powodem frustracji i załamań, więc nic tu nie będę deklarować.

Póki co - nic się nie dzieje, grzebię po necie w poszukiwaniu pracy, szkółki angielskiego, pomysłów... Porejestrowałam się w agencjach, nawet wysłałam dwie oferty. Trochę swędzą mnie łapki do deku, więc może wreszcie zacznę robić coś nowego i dokończę niedokończone ;-) BARDZO TĘSKNIĘ ZA ZNAJOMYMI, którzy tu zaglądają. Za Tobą, Ewa, zwłaszcza, serio serio. Zadzwonię w czwartek.

Z rzeczy śmiesznych - od trzech miesięcy szukamy w UK, w Southampton, haków do wieszania. Takich, co to się wtyka w ścianę kołek, potem wkręca hak i wiesza na przykład lustro czy też inną rzecz, która lepiej wygląda wisząc niż tkwiąc w kącie za komodą. No i co? Nima. Nie ma w B&Q, w Homebase, w Wilkinsonie ani w sklepie za funciaka. Chodzi mi o takie, jakże skomplikowane, urządzenie:
(Obrazek pobrany stąd)
W wymienionych wyżej marketach udało nam się wypatrzeć haki z zaokrąglonym końcem (no jak powiesić na tym lustro?), haczyki o średnicy 0,5 mm, haczyki o gwincie ledwie zaznaczonym na długości 2 mm, ale normalne, godne zaufania haki, okazały się nieosiągalne :-) Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... Ale Krasnolud jedzie niedługo do kraju i sprowadzi, o ile nie zapomni. Uprzedzając ewentualne pytanie, dlaczego lustra nie zawiesimy na śrubach, odpowiadam - nie ma mowy. To coś, o co się zawiesza, jest tak skonstruowane, że potrzeba haka, no. A właściwie dwóch.

A początek roku 2010 wyglądał u nas tak:
Fajnie, prawda? Wybraliśmy się do Southbourne w poszukiwaniu ładnej plaży i miejsca, gdzie się da popływać. Plaża na razie wygląda zachęcająco, piękny piasek, trochę żwirku, a przede wszystkim niedaleko od brzegu głęboka woda - wszystko jak marzenie. Podejrzewam tylko, że w sezonie wszystkie te atrakcje pokryte są grubą warstwą ludzi. No nic, zobaczymy... Na razie zastanowiło nas coś takiego:
Te budki są zamknięte na kłódkę, po otwarciu uzyskuje się tarasik o szerokości pół metra, wewnątrz można trzymać swoje rzeczy, grilla i inne takie. Podobno każda szopka ma właściciela i jest to bardzo atrakcyjny sposób spędzania wolnego czasu nad morzem. Może...

I jeszcze dla kontrastu zdjęcia ze świątecznego spaceru z efką i Arkiem:Brrr... Z powodu zimna wizyta w pubie okazała się niezbędna :-)Na koniec chciałam Wam podziękować, że pamiętacie. Lejdik, no wiesz ;-)

niedziela, 20 grudnia 2009

Merry Christmas czy coś w ten deseń

Ostatnio żałośnie skarżyłam się, że nie mam co na siebie włożyć z okazji christmas party w firmie Krasnoluda. Problem ten poniekąd rozwiązałam, w ostatniej chwili kupiłam znośną bluzkę i eleganckie spodnie, do tego dowiesiłam kawałek w miarę eleganckiej biżuterii i poszłam. Na miejscu okazało się, że rozpacz i rozterki były zupełnie nie na miejscu, bo moje pojęcie elegancji mija się zasadniczo z tutejszym. Prawdopodobnie obie z Justyną wyglądałyśmy jak wsioki, bo tu jednak nosi się dyjamenty, najprawdziwsze złoto i cekiny, w dobrym tonie jest także mieć na wierzchu jak najwięcej ciała. Trudno, ale nie przewiduję u siebie poprawy w przyszłym roku ;-)

Co do tego 'party', to składało się z morza alkoholu i niewielkiej ilości paskudnego żarcia, odbywało się w ogromnym pomieszczeniu i - co zdziwiło nas przeogromnie - oprócz imprezy krasnoludowej firmy równolegle odbywały się co najmniej dwa inne X-party, a także jedno wesele. Na początku byłam zacukana i zgorszona, że jest zwyczajnie i rozrywkowo, zamiast podniośle, ale po prawdzie ludzie bawili się świetnie, trąbili sobie prosto w uszy ze świstawek, puszczali pierdzące baloniki, obsypywali wstążkami i klepali po plecach. Jakość jedzenia nikomu nie przeszkadzała (w końcu przyzwyczajeni są), zaczęły się wędrówki między stolikami, żarty, anegdoty i ogólnie było fajnie. Żeby nie było wątpliwości, nie wspierałam się nadmiernie alkoholem, ale w pewnym momencie połapałam się, że skaczemy z Justyną jak dwie wariatki po parkiecie i - proszę państwa - nigdy nie będę za stara, zbyt gruba czy chuda, nieodpowiednio ubrana czy za mało piękna, by bawić się dobrze na firmowej imprezie w Wielkiej Brytanii, a do królowej i tak mnie pewnie nie zaproszą, więc najwyższy czas wrzucić na luz. A żeby było sympatyczniej, to dosiadł się do nas jeden z krasnoludowych kolegów, zaczął gadać o żeglowaniu, a na koniec zaprosił nas na rejs swoją łódką. O! Po morzu pływa, przez Kanał do Francji i główną Wyspę też zdarza mu się czasem opłynąć. Czekam na wiosnę :-)

Justyna, o której przed chwilą pisałam, to żona Andrzeja, z którym Kuba pracował w dwóch firmach w Polsce, a następnie polecił go swojemu szefowi w firmie w Warrington i - jak widać - przejęła go kolejna firma. Andrzej pracuje zdalnie, z kraju, do UK przyjeżdża czasem na firmowe spotkania. W piątek przed imprezą chłopaki poszli do pracy, a my z Justyną w miasto. Oto parę wrażeń utrwalonych na zdjęciach:Ale Justyna mówiła, że i w Polsce są ciuchy takie, jak wiszą w tutejszych sieciówkach. Czyli że są sinozielone, fioletowe i koszmarne. A gdzie moje ukochane, ciepłe brązy, rudości i butelkowe zielenie? Buuu...

wtorek, 15 grudnia 2009

Jeszcze się nie rozpuściłam...

...chociaż pada i pada, i pada... Chyba od miesiąca nie zdarzyła się przerwa w deszczu dłuższa niż jeden dzień. W radio mówili, że tegoroczna jesień jest najbardziej mokrą jesienią od czasu, gdy zaczęto rejestrować takie rzeczy. Bue. Kupiliśmy urządzenie do osuszania powietrza i pracuje bez przerwy, niemniej jednak szyby spływają wodą. Od wewnątrz. W chacie zimno, mam doła, i nie spodziewam się, że mi przejdzie przed wiosną. Parszywe samopoczucie potęguje fakt, że za parę dni w Kuby firmie odbędzie się christmas party i nie mam się w co ubrać, bo przytyłam, i to sporo. Coraz bardziej rozpaczliwe wizyty w tutejszych sieciówkach doprowadzają mnie do rozpaczy! Jedna jedyna szmata, którą EWENTUALNIE zgodziłabym się wciągnąć na grzbiet, okazała się kosztować 130 funtów, no z czym do ludzi! Ciuchy koszmarne są we wszystkim, kolory, fasony, jakość materiałów... W tym sezonie postanowiono, że wszystko, co nie jest przygnębiająco fioletowe lub zimno-zielone, będzie w różyczki. Pierwsza taka bluzka nawet mi się spodobała, akurat nie było na mnie rozmiaru, więc odpuściłam i dobrze. Bo potem w każdym kolejnym sklepie widziałam WSZYSTKO W RÓŻYCZKI!. Find your own style, pod warunkiem, że chcesz się owijać w dzianiny ze sztucznych włókien, drukowane w takie czy śmakie róże, zasadniczo czerwone na czarnym tle, ale zdarzają się granatowe lub szare... Odstępstwem od różyczek jest ordynarna krata, koniecznie z wplecioną złotą nitką, no i oczywiście cekiny, cekiny, cekiny... Zbliża się wieczór sylwestrowy, więc wszystko musi ociekać fałszywym złotem i diamentami. Nie chcę cekinów, no litości! Proszę sobie wyobrazić fokę porośniętą rybią łuską - to ja w cekinach, fuuuuj... Co do fasonów kiecek i tunik - moja babcia z upodobaniem nosiła takie workowate fartuchy, niemniej jednak było to w czasach głębokiego komunizmu, a babcia wtedy miała zdrowo po sześćdziesiątce.

No dobrze, nie jest tak całkiem dennie. W niedzielę była niezgorsza pogoda, więc - mimo, że dzień krótki, a wstało nam się późno, pojechaliśmy do Romsey. To takie małe miasteczko, rzut beretem od Southampton. Jest prześliczne, pełne małych domków , a w centralnym punkcie stoi ogromne opactwo. Zdjęć, ze względu na w kratkę pogodę, wyszło niewiele:A takie było zakończenie dnia - festiwal kolorów na chmurzącym się niebie :-)
Chciałam jeszcze podziękować dziewczynom, które pamiętają o mnie i wysyłają ponaglające posty - babeczki, wrócę do żywych, niech no tylko przestanie padać... ;-)